Z Castle Party to jest tak, że pojawiłam się tam trochę z przypadku. Od kilku lat myślałam, żeby się wybrać, bo fajna impreza i tak dalej, ale jakoś się nie zgrywało. A to hajsy nie takie, a to plany inne, a to jeszcze coś wypadało. Poza tym muzycznie stoję bardzo obok – rok temu znałam całą jedną kapelę, która miała wystąpić. W tym roku było lepiej – z pięć by się uzbierało. Dlaczego więc w ogóle o tym myślałam? No cóż, przyciągnął mnie klimat i ci wszyscy niesamowicie kolorowi (choć zwykle czarni) ludzie. Też chciałam gdzieś założyć te wszystkie kiecki, których zazwyczaj nie mam gdzie nosić. Tak – pojechałam na Castle Party dla ubrań.
I skoro mam już za sobą to wstydliwe wyznanie, to przejdę do konkretów. Na Castle Party gra naprawdę różna muzyka. Rok temu mieliśmy folkowo-pogańskiego Fauna i dość romantyczny House of Eden, a przed nimi grało Agonoize, które zgorszyło sporo recenzentów (choć ich relacje w większości były przesadzone). W tym roku także było różnorodnie: w zależności od pory dnia/nocy można było usłyszeć sporo black metalu, trochę industrialu, trochę electro czy po prostu folku (a folk to pojęcie bardzo szerokie). Druga sprawa: w gruncie rzeczy lubię sporo tej muzyki, ale po prostu nie orientuję się w wykonawcach. Dlatego też mogłam bawić się przednio – co też uczyniłam.
Królową festiwalu bezsprzecznie ogłaszam Eivør. Poruszyła dokładnie te struny w moim serduszku, które należało. No i teraz zapętlam sobie jej albumy, słucham piosenek, których tekstów w ogóle nie rozumiem, i po cichu sobie tęsknię za jakimś niesprecyzowanym światem. Sólstafir, który wyszedł na scenę po tej wspaniałej wokalistce, też wypadł bardzo ładnie, choć już nie był tak precyzyjny w łapaniu za serce.
Innym tegorocznym zachwytem (dla odmiany z małej sceny) był zespół Forndom. Nie potrafię określić gatunku ich muzyki, najłatwiej wrzucić ich do szufladki „folk”, ale zdecydowanie było to coś, co trafia w moje gusta. Można było naprawdę się zapomnieć i zasłuchać. Było mrocznie i pogańsko.
W tym roku w ogóle mam jakąś fazę na Skandynawię i potwierdzają to moje castle’owe zachwyty. Chyba naoglądałam się za dużo „Wikingów”.
Ale to nie tak, że ja tylko folki i tylko Skandynawia. Bardzo podobał mi się tez występ grupy Dawn of Ashes. Był to niesamowicie energetyczny i doskonały wizualnie koncert. Choć muzyka teoretycznie nie powinna mi się podobać (był to „melodyjny black metal”), to jednak mnie porwała. Chwilę przed nimi z kolei duża scenę okupowali muzycy z Whispers in the Shadow i to też było świetne! Myślę, że do ich muzyki będę jeszcze wracać co jakiś czas, bo naprawdę przypadła mi do gustu. Oby tylko nagrania studyjne były tak samo dobre, jak piosenki na koncercie, bo bywa z tym różnie.
Bardzo żałuję, że nie dotarłam na koncert Darkher (za długo się ubierałam, przyznaję ze wstydem), bo zapowiadał się super. Żałuję też, że w czwartek nie udało się wcisnąć do domu kultury (była tam mała scena festiwalu), bo Near Earth Orbit słuchane z korytarza bardzo mi się podobało. Żałuję jeszcze jednej rzeczy – że Myrkur jednak nie dotarła, bo po cichu liczyłam na jej występ. Liczę na nią za rok.
Przy okazji muszę też powiedzieć, że organizatorzy ładnie się ogarnęli po zeszłorocznych wtopach. Opóźnienia wynikały tylko z warunków atmosferycznych (nad Bolkowem przeszły dwie burze, w tym jedna z gradem), nie było też jakichś koszmarnych wpadek z nagłośnieniem – pomijając nagłe odcięcie prądu w czasie koncertu Solar Fake. Co prawda na małej scenie nadal jest przeraźliwie duszno, ale z tym chyba już nic nie da się zrobić. Niestety. Minusem był też rozkopany rynek, ale i to leży poza organizatorami. Mam jednak nadzieję, że posadzą tam jakieś drzewa (i to lepiej większe niż mniejsze), bo za rok wszyscy się usmażymy. No, chyba że znowu będzie tak udana pogoda, jak teraz.
PS Wpis ilustruję swoimi stylówkami, a co. W końcu po to tam jeżdżę ;).