Mój mózg mnie sabotuje

Dzisiaj jest dzień kryzysu. Jeden z wielu, choć nie taki straszny, bo nawet mi się chce. Najgorsze są te, kiedy muszę zmuszać się do najprostszych czynności, a całe swoje życie opisuję tym jednym zdaniem: nie chce mi się. Na szczęście dzisiaj mi się chce. Tylko że czegoś zupełnie innego.

Mój adehadowy mózg wciąż domaga się dopaminy. Ciągle poszukuje nowych bodźców i właściwie nigdy w tym pragnieniu nie ustaje. Mam w głowie wieczny szum, chomiki na kołowrotkach, roje pszczół, kilkanaście otwartych kart. Wiecznie opracowuję nowe scenariusze, wymyślam kolejne pomysły, które już na pewno mnie usatysfakcjonuje. Jak je zrealizuję, to wreszcie poczuję się spokojna i będę mogła odetchnąć, zatrzymać się w tym szalonym pędzie.

Ten moment wyciszenia właściwie nigdy nie następuje.

Szukam go w górach. Myślę sobie, że zajmę czymś ciało, skupię się na stawianiu kroków, trochę się uspokoję i wyciszę. Czasem przez chwilę tak to działa. Ale już za sekundę przez głowę przelatuje mi miliard pomysłów na teksty do napisania, tysiąc abstrakcyjnych scenariuszy, które mogłyby się wydarzyć, setki myśli zupełnie od czapy.

Czasem takie pozorne wyciszenie przynosi mi hiperfocus, kiedy jestem maksymalnie skoncentrowana na jednej rzeczy. Wyglądam wtedy, jakby była spokojna: nie wykonuję nerwowych gestów, nic mnie nie rozprasza, nie ma mnie dla świata. Ale w mojej głowie i tak trwa gonitwa. Jedyną różnicą jest to, że dotyczy jednego tematu, a nie pięćdziesięciu.

Ale najgorsze jest chyba to, że bardzo rzadko doświadczam momentów prawdziwej satysfakcji. I nie mówię teraz o uczuciu dumy, kiedy zrealizuję jakiś plan – przeprowadzę świetne szkolenie, zdobędę jakiś szczyt. Tak, dumę z siebie czuję i to dość często. Chodzi mi tu jednak o takie momenty, kiedy piszę i cieszę się, że piszę. Zazwyczaj wtedy myślę o tym, że poszłabym pobiegać. Kiedy biegam – że chciałabym teraz raczej nagrać odcinek podcastu. Gdy zabieram się za nagrywanie, myślami jestem przy tych wszystkich pysznościach, które mogłabym teraz gotować. Kiedy robię sobie jedzenie, uznaję to za stratę czasu, bo mogłabym przecież zajmować się innymi, bardziej efektywnymi rzeczami!

Zawsze gdy coś robię, myślę o tym, że chciałabym robić coś innego. Nawet gdy dana czynność sprawia mi przyjemność. Bo przecież kocham pisać, uwielbiam nagrywać podcasty, a gotowanie jest super. Tylko że zawsze trawa po drugiej stronie płotu wydaje mi się zieleńsza.

W dodatku mam duże ambicje. Chciałabym być w czymś dobra, chciałabym być sławna i znana. Ale jak mam to osiągnąć z moim mózgiem, który nie jest w stanie doprowadzić praktycznie niczego do końca? Strasznie zazdroszczę ludziom, którzy są systematyczni i krok po krok dążą do celu, nie zmieniając kilkakrotnie po drodze trasy. I samego celu.

Mój mózg mnie sabotuje. Roztacza przede mną wizje sukcesu, ale nie pozwala mi skupić się wystarczająco, by go osiągnąć. 

I żeby było jasne: ja wiem, że dużo w życiu robię, że mam w portfolio całkiem fajne dokonania. Często słyszę głosy zachwytu i szacunku, bardzo mnie one cieszą, sprawiają radość. Nie zmienia to jednak faktu, że dla mnie to wszystko to jednak za mało: chcę więcej. Mój mózg domaga się więcej. Szkoda tylko, że jednocześnie blokuje moje próby osiągnięcia tego “więcej”.

Czasem chciałabym mieć w głowie przycisk “on/off”. 

PS Myślicie, że po napisaniu tego tekstu zrobiło mi się trochę lepiej i mogłam wrócić do czynności, którego *muszę* wykonywać? Dobry żart!