Wbrew tytułowi mam do tej książki co najmniej mieszane uczucia: wciągnęła mnie niesamowicie, a jednocześnie co chwilę musiałam ją odkładać, bo niektóre fragmenty zwyczajnie wytrącały mnie z równowagi. “TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” to pozycja zdecydowanie potrzebna i bardzo dobrze, że ktoś tę książkę napisał. Tylko – na wszystkich bogów! – dlaczego w taki sposób?!
Co to w ogóle za książka?
Wydawca opisuje ją tak:
Ta książka jest pierwszą tego typu pozycją w Polsce. Nikomu do tej pory nie udało się skłonić ratowników do opowieści o trudach ich pracy. O ich sukcesach, porażkach, wątpliwościach oraz bohaterskiej niezłomności. TOPR to hermetyczne środowisko ludzi, którzy „robią swoje”, nie bardzo o tym rozprawiając. Bo kto zrozumie ich strach, gdy zaglądają śmierci w oczy? Kto poczuje to brzemię odpowiedzialności za kolegów i ratowanego? Dla kogo te kilka słów: „uroczyście przysięgam pod słowem honoru” będzie życiowym mottem? TOPR to instytucja ze 110-letnią tradycją. Instytucja, którą tworzą ludzie z krwi i kości. Zwyczajni, a jednak – wyjątkowi. Zapraszamy do ich świata. Do historii o życiu, determinacji, bólu, nadziei i cudach.
W zamyśle jest to duży reportaż o historii i specyfice Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Faktycznie jest spory, bo papierowe wydanie liczy sobie przeszło 350 stron, na których znajdują się opisy akcji ratunkowych i wypowiedzi samych zainteresowanych, a także sporo zdjęć. To książka o miłości do gór i o misji pomagania innym. To historia ludzkiej siły i jednocześnie słabości wobec potęgi żywiołu. To reportaż o tym, że do gór musimy podchodzić z szacunkiem i pokorą.
***
Takie były założenia. A jak to wygląda w praktyce?
Najpierw narzekanie
Po pierwsze, styl autorki pozostawia bardzo dużo do życzenia. W trakcie lektury co chwilę zgrzytałam zębami przez używane przez nią konstrukcje. Wyraźnie widać, że wiele z nich miało związek z emocjonalnym podejściem autorki. Przykład? Opis wiertarek używanych przez ratowników TOPR. Nie padło tam nic zaskakującego (no, poza rozdmuchanym porównaniem) ani takiego, co wymagałoby specjalnej szczerości. Zdanie zaś brzmiało tak:
Powiedzmy sobie szczerze – mała wiertarka akumulatorowa jest dla ratowników tym, czym colt dla rewolwerowca.
Podobnie rzecz się miała przy przytaczaniu wypowiedzi ratowników. Długie, opisowe cytaty Sabała-Zielińska podsumowywała: “mówi wprost XYZ”. Wprost? No właśnie niezbyt.
Drugi zarzut to wspomniana emocjonalność, która zahacza wręcz o tanią egzaltację i całkowity brak obiektywizmu. Okej, ja wiem, że wszystko jest mniej lub bardziej subiektywne, ale dobra reporterka będzie się starała, by fakty mówiły same za siebie. Sabała-Zielińska co chwilę przerywa swój wywód okrzykami zachwytu. Chwilami były wręcz niesmaczne, jak fragment o “magii czerwonego polarka”:
Owszem, coś w tym jest i choćby panowie nie wiem jak zaprzeczali, magia „czerwonego polarka” jak trwała, tak trwa! Moje koleżanki nawet zaocznie wzdychały do ratowników, zazdroszcząc mi bliskich z nimi kontaktów, a obietnica imprezki w towarzystwie herosów zapewniała mi dozgonną wdzięczność zaprzyjaźnionej płci pięknej. Do dziś, gdy wspomnę o wódeczce z tym czy z tamtym, robią maślane oczy, dając niezbity dowód na starą prawdę, że kobiety jak świat długi i szeroki marzą o bohaterach i tęsknią za nimi.
Ogólnie rzecz ujmując, miałam wrażenie, że czytam rozemocjonowane wynurzenia egzaltowanej nastolatki. Trochę przypominało mi to blogi z czasów mojej młodości (matko-i-córko, jak to brzmi), których autorki snuły wizje płomiennych romansów z członkami wybranych kapel. I o ile można coś takiego wybaczyć młodym blogerkom w początkach internetu, to w przypadku dziennikarki/ reporterki z wieloletnim doświadczeniem nie mieści mi się to w głowie.
Emocje autorki były tak silne, że czasem przysłaniały fakty. W jednym z rozdziałów Sabała-Zielińska przytacza statystyki dotyczące wypadków. Wynika z nich, że niebezpieczne sytuacje to zaledwie mały ułamek wszystkich wyjść w Tatry. Turyści z reguły zachowują się bezpiecznie i nie robią sobie krzywdy. Jednocześnie autorka sugeruje czytelnikowi, że z tego powodu TOPR jest niepotrzebny:
Gdyby przyjrzeć się sprawie okiem matematyka, to zaledwie promil całej naszej górskiej aktywności, a zatem – hulaj duszo, piekła nie ma.
Od razu zaczyna obalać tezę, którą postawiła (po co?). A przecież te liczby można było wykorzystać zupełnie inaczej.
W tej całej emocjonalnej opowieści dużo jest też pogardy do innych ludzi (zwłaszcza do kobiet, ale o tym za chwilę). O ile rozumiem pewne poglądy w przytaczanych przez nią cytatach – w końcu nie odpowiada za opinie wyrażane przez swoich rozmówców – to jej osobiste komentarze (tak jak ten powyższy) wywoływały we mnie ból zębów. A ten wcale nie był najgorszy, bo możemy w książce przeczytać i takie zdania:
Trochę to chore, bo TOPR absolutnie nie powinien się takimi rzeczami zajmować, a jednak czasami się zajmuje, dlatego apelujemy do zazdrośników i puszczalskich [podkreślenie – NK] – róbcie, co chcecie, z kim chcecie i gdzie chcecie, ale na własny rachunek.
Przytoczony fragment dotyczył akcji poszukiwawczych, gdy rodzina informowała o zaginięciu osoby w górach – a ta w tym czasie była w zupełnie innym miejscu. Kawałek dalej czytamy:
[…] wciąż widujemy na szlakach panie w klapkach czy szpilkach, z biustem na wierzchu […]
Bardzo trudno mi zrozumieć, że takie kwiatki uchowały się w procesie redakcji. Że nikt nie zwrócił na nie uwagi.
W przytoczonych powyżej fragmentach widać też trochę to, co gryzło mnie w trakcie całej lektury.
Sabała-Zielińska prezentuje dziwny stosunek do kobiet, w tym także do ratowniczek. Fakt, są tylko dwie; owszem, Sabała-Zielińska przytacza ich wypowiedzi, ale rzadko dotyczą one ich działalności w TOPR-ze. Jedna opowiada o nurkowaniu, druga o tym, że jest ostrożniejsza w górach. Zaś synonimem ratownika według Sabały-Zielińskiej jest “mężczyzna”. Czasem nawet “samiec alfa” (!). I trudno tutaj zrzucić winę na “inne czasy”, bo reportaż został wydany w 2018 roku, a więc stosunkowo niedawno.
Sytuacji nie ratuje nawet rozdział o kobietach w TOPR, bo liczy sobie zaledwie kilka stron i dosłownie prześlizguje się po temacie. Dowiemy się z niego, że reakcje na aplikację Eweliny Wiercioch są “rysą na nieskazitelnym wizerunku TOPR”, ale autorka nie kwapi się, by dokładnie je opisać. Powiela przy tym wiele stereotypów: że kobiety generalnie gorzej sobie radzą (choć akurat nie te dwie), że ich rolą jest zajmowanie się domem, że praca z kobietą to ryzyko flirtu i romansu (pomijając wszystko inne – to mogą się zdarzać w każdym zawodzie, ratownicy nie są chyba na nie bardziej narażeni). No i że bohaterstwem jest siedzenie w domu i czekanie na powrót swojego mężczyzny. Dużo więcej wynika z wywiadów z Wiercioch, które znalazłam w internecie. Mają też zupełnie inny wydźwięk niż to, co opisała Sabała-Zielińska, która ewidentnie nie dopuszczała do sobie myśli, że w TOPR-ze nie wszystko jest idealne.
Pewien problem stanowiła też chronologia, a raczej jej brak. Reporterka skacze po opisywanych wydarzeniach, wprowadza dygresję od dygresji. W niektórych momentach czułam się zagubiona i nie wiedziałam, czy wątek wraca teraz do wydarzenia z samego początku rozdziału, czy tego opisanego dziesięć stron później (który stanowił tło do tego pierwszego, a potem doczekał się własnej dygresji).
Moim zdaniem Sabale-Zielińskiej zabrakło warsztatu. I to zarówno językowego, jak i dziennikarskiego (co jest dziwne, biorąc pod uwagę jej profesję). Sili się na bycie cool, próbuje grać na emocjach swoich czytelników – ale zwyczajnie brakuje jej umiejętności, by zrobić to dobrze i z wyczuciem. Bo można napisać reportaż pełen podziwu i żywych uczuć, który jednocześnie będzie wyważony i stosunkowo obiektywny. Czytałam takich sporo. O, na przykład „Wszystko za Everest” Krakauera: to książka, w której aż kipi emocjami. Są bardzo żywe, miejscami trudne, a jednak nie przesłaniają reporterskiego obiektywizmu i próby przedstawiania wydarzeń jak najdokładniej, jak najprawdziwiej. Wysuwane oskarżenia są szczegółowo uzasadnione, nie ma miejsca na małostkową złość czy ślepy zachwyt nad umiejętnościami innych uczestników wyprawy, których postawa uratowała życie wielu ludziom. Jest dużo szacunku do bohaterów tamtej tragedii, do żywych i zmarłych, ale ich czyny mówią same za siebie. Nie wymagają żadnego upiększania. “TOPR. By inni mogli przeżyć” nie jest tego rodzaju opowieścią i bardzo nad tym ubolewam, bo ratownicy i ratowniczki TOPR-u zasługują, by pisać o nich z dużo większym szacunkiem. No właśnie: z szacunkiem, a nie z naiwnym, egzaltowanym zachwytem.
A teraz pochwały
Nie mam jednak zamiaru palić reportażu Sabały-Zielińskiej na stosie. Opowiadana przez nią historia naprawdę mnie wciągnęła i jest też bardzo ważna. Na pewno chylę czoła na zebranie tych wszystkich wywiadów: sporą część książki zajmują wypowiedzi czynnych i byłych ratowników TOPR. Te fragmenty są zdecydowanie jej najmocniejszym punktem. Są bardzo żywe, chwilami zabawne (jak opowieści o psie Cyganie i zamawianie herbaty w lawinie), poruszające.
Drugi plus przyznaję za opowieści o akcjach ratowniczych w Tatrach. O wielu z nich nie słyszałam lub docierały do mnie szczątkowe, czasem plotkarskie informacje (choć trzeba przyznać, że reportaż Sabały-Zielińskiej też może się pochwalić takim właśnie plotkarskim sznytem…). To bardzo ciekawe podsumowanie historii TOPR-u.
Niektóre fragmenty bardzo chwyciły mnie za serce, tak jak rozdział o psach poszukiwawczych. Sabała-Zielińska opisuje tam swoje doświadczenia jako pozorantki podczas ćwiczeń – i to jest świetne! Mamy tam bardzo osobistą perspektywę, opis jej własnych przeżyć, ale wszystko to pozbawione jest tej szalonej egzaltacji. Można? Oczywiście, że można!
Poza tym reportaż Sabały-Zielińskiej to kopalnia wiedzy na temat bezpieczeństwa w górach. To chyba najważniejszy aspekt tej książki: opowiada o tym, co może się zdarzyć, gdy w Tatrach nie zachowa się odpowiedniej ostrożności. Sabała-Zielińska o górach opowiada z pokorą – bo robi to ustami osób, które w swojej codziennej pracy spotykają się z ciężkimi obrażeniami i śmiercią. Czasem wystarczy tylko mieć pecha – dlatego gór pod żadnym pozorem nie należy lekceważyć.
Podsumowując,
mogę właściwie powtórzyć to, co napisałam we wstępie: to zdecydowanie potrzebna książka. Życzyłabym jednak sobie (oraz innych czytelnikom, a także osobom związanym z TOPR-em), by była napisana profesjonalniej.
***
I jeszcze jedna myśl na sam koniec:
Choć Sabała-Zielińska próbuje pokazać, że w górach na każdym kroku czyha śmiertelne niebezpieczeństwo*, to jednak konkluzja jest naprawdę pozytywna: turyści są coraz bardziej świadomi, coraz lepiej przygotowani do górskich wycieczek. Edukacja działa – i to napawa mnie optymizmem.
*w gruncie rzeczy tak jest, to tylko złośliwy przytyk to jej stylu.