Ten rok upłynął mi pod hasłem bycia w drodze, tak jak sobie to zaplanowałam. Przejechałam pociągami ponad 20 tysięcy kilometrów (dokładnie: 21427), kilkaset autobusami. Pierwszy raz w życiu leciałam samolotem, ale jeździłam też rowerem, chodziłam pieszo i pływałam kajakiem.
Podróżowałam solo i w towarzystwie. Przemierzałam górskie szlaki tylko ze swoimi myślami, ale i z bliskimi ludźmi. Każda z tych podróży to nowe, ważne doświadczenie. Czasem towarzyszyli mi starzy znajomi. Raz była to osoba, którą poznałam kilka tygodni wcześniej w pociągu. Innym razem – ludzie spotkani przed sekundą na szlaku. Każda z tych znajomości coś mi dała, w jakiś sposób mnie wzbogaciła. Jestem za nie wszystkie bardzo wdzięczna.
To był rok pełen tęsknot: mam wrażenie, że jakiś czas temu tęsknota wpisała się do mojego życiorysu już na stałe. Szczególnie czuję ją nad brzegiem morza, które wyciąga na wierzch wszystkie moje skrywane smutki, lęki i pragnienia. W tym roku byłam nad morzem sześć razy. Za każdym razem było tak samo piękne.
Poszłam pieszo na Hel. Wciąż mam przed oczami widok wzburzonej wody wokół cypla Rewskiego i zachodu słońca na Końcu Polski. Wciąż czuję ten ból w zmęczonych nogach, a jednocześnie ogromną satysfakcję i zwyczajne szczęście. W uszach szumi mi morze i wiatr. Od tego momentu podróżuję bardziej świadomie. Moje Helvegen to nie była tylko fizyczna droga na Hel, ale też wewnętrzny spacer.
Pierwszy raz w życiu zobaczyłam Tatry i było to jedno z piękniejszych doświadczeń tego roku. Szłam w kierunku Turbacza, brodząc po kostki w błocie i przeklinając pod nosem ciężar mojego plecaka, kiedy chmury nagle się rozstąpiły i moim oczom ukazały się ośnieżone szczyty.
Kolejny pierwszy raz: odważyłam się zanocować pod namiotem w lesie. Oczywiście solo. Prawie umarłam ze strachu, ale niczego nie żałuję i teraz już odważniej planuję kolejne noclegi. Umiejętność biwakowania na dziko to dodatkowy element do poczucia niezależności w podróży, a to jest dla mnie bardzo ważne.
Dużo było tych pierwszych razów: widok na Tatry, samolot, leśny biwak, piesza wędrówka brzegiem morza. Była też pierwsza górska wyrypa – Górska Kamiennogórska – która konkretnie skopała mi tyłek i podważyła całą moją wiarę w siebie. Ale z drugiej strony: przeszłam. Dotarłam do mety na własnych nogach, nie odpadłam nigdzie po drodze. Za rok spróbuję kolejną, może dłuższą trasę.
Dłuższe trasy pokonywałam też rowerem. Wcześniej służył mi ewentualnie do dojazdów do pracy i załatwianiu spraw. W tym roku uciekałam z miasta, robiłam coraz więcej kilometrów. Pakowałam rower do pociągu i jeździłam wzdłuż Zatoki Puckiej oraz między wielkopolsko-pałuckimi muzeami. To znaczy przejechałam z grodu w Grzybowie do Muzeum Pierwszych Piastów w Lednicy, które od dawna miałam na liście “do zobaczenia”. Do żadnego z tych miejsc nie da się dojechać zbiorkomem, więc rower był w moim przypadku jedynym sensownym rozwiązaniem. I przy okazji całkiem przyjemnym. Mam już kilka pomysłów na przyszłoroczne trasy rowerowe.
W tym roku oswoiłam się z zimą – chyba już całkowicie. Szukałam zimna i mrozu w górach i nad morzem, ale też w filmach i książkach. Gdy spadł śnieg – odżyłam i zabrałam się za długo odkładane rzeczy, takie jak powrót do nauki norweskiego czy regularne czytanie. Oddycham mroźnym powietrzem – i czuję, że naprawdę żyję. Nie boję się już zimna, biorę chłodne prysznice, zdejmuję z siebie kolejne warstwy i zachwycam się tą zmianą, która we mnie zaszła. Ta nagła miłość do zimy obudziła we mnie kolejną podróżniczą tęsknotę: patrzę na północ i marzę, że kiedyś jej doświadczę.
I gdy tylko zaczęła zbliżać się zima, postanowiłam o siebie zadbać: zrobiłam podstawowe badania i grzecznie łykam witaminki, których mi brakuje. Mam nadzieję, że niedługo zadbam też o swoją siłę – w tym roku zdecydowanie zabrakło mi regularnego sportu i czuję to w swoim ciele.
Ten rok to także rok wojny. Choć nie dotknęła mnie osobiście, to i tak wiele zmieniła. Kazała zadawać sobie pytania, których zadać sobie nie chciałam. Kazała przewartościować pewne sprawy i zastanowić się nad moim miejscem w świecie. Obudziła pokłady lęku, ale i odwagi, ogrom współczucia i wdzięczności zarazem. A także bólu, bezradności i wściekłości – że ktoś może tak dla kaprysu zniszczyć życie milionom ludzi. Dzisiaj z pewnym wstydem stwierdzam, że przyzwyczaiłam się do tej wojny tuż za granicą, choć bardzo tego nie chciałam.
To przez wojnę zrobiłam kurs i zostałam ratowniczką, choć aktualnie tylko na papierze.
Ścieżka dźwiękowa do 2022 roku? Zdecydowanie coś bardziej melancholijnego niż energetycznego. Mam całą playlistę, którą zatytułowałam właśnie Melancholia. Ale gdyby wybrać bardziej konkretnie… Może Wardruna? Koncert był przecudowny i mocno odcisnął mi się na sercu. Wardruny słucham w drodze, nad brzegiem morza i w pociągu. Ale może Wonderful life w wersji Smith&Burrows? To jedna z najczęściej odtwarzanych przeze mnie piosenek w tym roku (w zeszłym zresztą też). Ale najbardziej pasuje chyba Znovu Światosława Wakarczuka. Piosenka o byciu w drodze i o tym, że znowu świat gdzieś nas woła. W dodatku po ukraińsku. W dodatku Wakarczuk, lider Okeanu Elzy, który dał najbardziej magiczny koncert tego roku.
Gdy przeglądam swoje konto na instagramie – swoisty pamiętnik – to widzę głównie zdjęcia z drogi. Z górskich szlaków, pociągów, z plaży. Z plecakiem, bez makijażu, w wygodnych ciuchach. Innych niż nosiłam kiedyś. To też widoczna zmiana, choć ta akurat nie jest niczym dziwnym w moim przypadku. Poszczególne style zwyczajnie mi się nudzą, ale teraz mam poczucie, że to nieco głębsza zmiana. Że nie chodzi tylko o ubrania, ale o to, kim jestem pod nimi.
Są też rzeczy, których nie chcę zmieniać. Na przykład moja praca. Choć to w sumie też zmiana, bo zwykle po dwóch latach w jednym miejscu zaczynałam się nerwowo rozglądać. No i oczywiście kot Krzesimir: to bardzo stała rzecz w moim życiu. I ludzie. Zdecydowanie wciąż chcę mieć wokół siebie tak świetną (i różnorodną!) ekipę.
To zdecydowanie był rok życia w drodze. Rok przepakowywania plecaków, rok spędzony na dworcach, w namiotach, hotelach i mieszkaniach moich znajomych. Rok odkrywania piękna w różnych nieoczywistych miejscach, rok wewnętrznych wędrówek, rok obolałych nóg, rok nowych znajomości. To był dobry rok.
A jaki będzie kolejny? Nie mam pojęcia, ale za to silne przeczucie, że jeszcze lepszy. Że osiągnę jeszcze więcej i będę spełniać marzenia, których mam coraz więcej. Może to właśnie będzie hasłem 2023 roku: marzenia. Lubię, gdy nadchodzący rok ma swoje hasło, a to jest chyba całkiem dobre.