Jakiś czas temu przyznałam otwarcie, że do prawidłowego funkcjonowania potrzebuję ciągle nowych bodźców, mam słomiany zapał, a mój mózg musi być na wiecznym haju. Dzisiaj wiem, że to ma nazwę. ADHD.
Diagnoza nie była dla mnie zaskoczeniem, bo gdy tylko poczytałam trochę o ADHD, mnóstwo rzeczy nagle zyskało sens. Poszłam jednak do specjalisty, żeby mieć pewność. I żeby dowiedzieć się, czy mogę jakoś lepiej funkcjonować. Po prawie dwóch godzinach rozmowy okazało się, że spełniam właściwie wszystkie kryteria. Dostałam receptę na specjalne leki, zalecenie terapii i kilka wskazówek (typu: regularna aktywność, mniej cukru w życiu). No i musiałam kupić ciśnieniomierz.
Na czym właściwie polega ADHD? Mówiąc najprościej: na tym, że mój mózg potrzebuje ciągłej stymulacji. Dlatego szybko się nudzę i szukam nowych rzeczy, które dostarczą mi odpowiednich bodźców. I to działa zarówno w skali mikro, jak i makro. Nie potrafię skupić uwagi zbyt długo. No, chyba że coś mnie jara, to wtedy świat przestaje istnieć – ale wtedy jestem praktycznie na haju.
Miewa to naprawdę duże skutki. Na przykład: w ten sposób nabawiłam się epizodu depresyjnego. Byłam koszmarnie sfrustrowana, bo nudziłam się w pracy, w której nie mogłam się dalej rozwijać – do tego stopnia, że skończyło się antydepresantami. Ostatecznie wyszło mi to na dobre, bo trafiłam na terapię, która wiele mi w życiu poukładała. O niej jeszcze napiszę. Konsekwencją ADHD jest też rzucenie doktoratu. Regularne i systematyczne pisanie pracy zwyczajnie mnie przerosło.
ADHD sprawia, że często potrzebuję zewnętrznej motywacji i zabieram się za rzeczy w ostatniej chwili. Między innymi przez to zawaliłam studia na III roku i licencjat broniłam z opóźnieniem. I choć płakałam, cierpiałam, miałam do siebie żal i pretensje, to niczego się nie nauczyłam. Nadal zwlekam do ostatniej chwili, a słowo „regularność” to jakieś mroczne, kompletnie niezrozumiałe zaklęcie. Mam też problem z poczuciem czasu. A raczej: nie mam poczucia czasu. Nie potrafię oszacować, jak długo coś będzie trwało, więc jestem kiepska w planowaniu. Zazwyczaj chcę zrobić zbyt wiele. A jeśli chodzi o „zbyt wiele”, to mam też tendencję do przyjmowania zbyt wielu zobowiązań. Każdy, kto mnie zna, chyba choć raz zapytał: „Natalia, czy nie bierzesz na siebie za dużo”? Owszem, biorę, a co?
Ten problem z poczuciem czasu wpływa na moje relacje. Potrafię nie odzywać się do kogoś miesiącami i tak jakby… nie zauważyć tego. To znaczy: w mojej głowie nie minęło wcale tak dużo czasu. Czuję, że mogłam przez to stracić co najmniej kilka wartościowych relacji.
Mówię o sobie, że jestem chaosem. Tak, to też ADHD. Ciągle o czymś zapominam. Najśmieszniej jest, gdy coś zapisuję sobie w kalendarzu, żeby o tym pamiętać… a potem zapominam zajrzeć do kalendarza. Albo wyłączam alarm w telefonie, bo – na przykład – mam mokre ręce i trzy sekundy później mam już dziurę w mózgu. ADHD to myślenie o piętnastu rzeczach jednocześnie. To przerywanie ludziom lub kończenie za nich wypowiedzi, bo nie mogę dłużej wytrzymać. To gubienie wątków i nagłe zmiany tematów, bo mój mózg potrzebuje czegoś nowego w tym momencie. Nie za 5 minut, teraz. Dlatego też czasem mówię pewne rzeczy zbyt szybko. Teraz bardziej rozumiem, o co chodziło tym osobom, które mówiły, że mogę trochę przerażać.
I tak jest nieźle, bo po terapii nauczyłam się żyć z wieloma rzeczami. Na przykład mówię bliskim znajomym, żeby nie krępowali się z narzucaniem i proponowali spotkanie do skutku (serio, róbcie to). Bo ja po prostu będę o tym zapominać albo nie zauważę, gdy minie pół roku. Oswoiłam się trochę z wiecznym bałaganem, już nie biczuję się za słomiany zapał.
Z drugiej strony: ADHD daje mi pewne supermoce. Rzucanie pomysłami jak królikami z kapelusza to jednak świetna sprawa. Podobno nie można się ze mną nudzić i to też jest fajne. Próbowałam w życiu wielu różnych rzeczy, mam dość szeroką wiedzę (choć zwykle pobieżną, bo nie wystarcza mi zapału, żeby się specjalizować). W momencie kryzysu mój mózg pracuje jak zwykle, czyli na wysokich obrotach: więc gdy ktoś łamie sobie przy mnie rękę, to najpierw udzielę pomocy, a dopiero potem spanikuję. Mam w sobie chęć przygody i umiejętność zachwycania się drobnymi rzeczami (to wiedzą wszyscy, którzy zabrali mnie kiedyś na dobre jedzenie). No i wiecie, fajnie być na haju bez żadnych używek.
W gruncie rzeczy lubię to swoje ADHD, choć często w życiu przez nie płakałam. Ale teraz mogę odetchnąć: wiem już, że nie jestem głupia czy leniwa i że to nie jest tak, że nie zależy mi na ludziach. Po prostu mój mózg działa nieco inaczej, więc muszę zapewnić mu nieco inne traktowanie.
Ten tekst jest swoistym coming-outem. Publikuję go z dwóch głównych powodów:
- Być może ktoś odnajdzie w nim siebie i pójdzie szukać diagnozy – dokładnie tak, jak to zrobiłam. W ten sposób spłacam więc swój dług. Diagnoza przyniosła mi ogromną ulgę, a zawdzięczam ją przypadkowemu wpisowi na Instagramie.
- Chcę też wyjaśnić znajomym osobom, dlaczego jestem taka, jaka jestem. Może to będzie taka mała instrukcja obsługi? Mam nadzieję, że dzięki temu będzie mi łatwiej w relacjach. Że pewne rzeczy nie będą postrzegane jako zła wola.
(Mała edycja: nie chodzi mi o to, że oskarżam kogoś o widzenie w moim zachowaniu złej woli. Tylko po prostu o to, że pewne moje zachowania mogą być niezrozumiałe, trudne, niewygodne dla innych).
PS Zgadnijcie, ile razy oderwałam się od pisania tego tekstu xD